piątek, 11 grudnia 2015

Nadzieja 2

Wpatrywałam się tępo w okno, próbując dostrzec coś za nieustannymi strugami deszczu. Co rusz mój wzrok wędrował do furtki, abym nie przegapiła nadejścia Błaszczykowskiego. Zacisnęłam palce na krańcach czarnej, prostej sukienki, którą jakimś cudem wygrzebałam z dna szafy. Nigdy nie była mi potrzebna... a teraz? Wszystko runęło niczym domek z kart, pozostawiając nas samych z narastającym bólem po stracie bliskiej osoby, jaką była dla nas Agata. Chwila wystarczyła, aby do końca zmienić nasz los. Strasznie bałam się o Kubę, podobnie jak Łukasz. Stracił osobę stanowiąca połowę jego życia. Nie chciałam dramatyzować, ale... to wszystko mogło okazać się ponad siły naszego przyjaciela. Rzuciłam okiem na mojego męża, który właśnie odprowadzał dziewczynki na górę, do pokoju Sary, aby mogły się z nią pobawić. Przysiadłam na brzegu kanapy, nie mogąc dalej ustać na ledwo trzymających się w pionie nogach. Przez ostatnie dni prawie nie spałam. Czułam chorobliwe zmęczenie, które osiągnęło swoje apogeum dzisiejszego ranka przed pogrzebem. Praktycznie całą ceremonię zaplanowaliśmy my, bo on nie był w stanie. Już pierwszego dnia zabraliśmy do siebie Oliwkę i Lenę, żeby nie musiały patrzeć na to, co się z nim dzieje. Mocniej objęłam się ramionami, próbując powstrzymać nadmierne drżenie całego ciała, chociaż w domu nie było zimno. Nie mogłam ścierpieć własnej bezsilności, która wciskała się w każdy kraniec mojej głowy zapełnionej pulsującymi nitkami myśli. Z cichym świstem wypuściłam powietrze z płuc przez zaciśnięte zęby, pochylając głowę.
Nagle poczułam ciepły oddech na swoim karku. Przymknęłam powieki, nie mając ochoty patrzeć mu teraz prosto w oczy. Byłam tak zajęta rozmyślaniem o Kubie, że zapomniałam o całym świecie wokół mnie. Zacisnęłam swoją chłodną dłoń na ręce męża, nawet nie próbując wyobrażać sobie sytuacji, w której mogłoby zabraknąć któregoś z nas. Znienacka usłyszałam w głowie donośny głos blondynki, przez co szerzej otworzyłam oczy, jakby faktycznie za chwilę przekroczyć próg naszego domu i zabrać dziewczynki. Poszłybyśmy na zakupy, by odreagować całe zamieszanie spowodowane ponownym wznowieniem treningów. Nikt nie musiałby zostawiać na ziemi smug łez, które będą się ciągnąć za nami już do końca życia. Nie zapomnimy, co zmusiło nas do takiej rozpaczy. Skuliłam się, poddając się do końca temu nieznanemu uczuciu. Powoli otulał mnie niczym puchowa kołderka po samie czubki uszu, przesłaniając widok czarną płachtą. Usłyszałam, jak mój mąż cichcem woła moje imię, jakby bał się, że mógłby mnie niepotrzebnie spłoszyć. Głośno przełknęłam ślinę, nie mogąc znaleźć właściwych słów. Nagle ich zabrakło, a była to spora różnica, ponieważ zawsze miałam ich pod dostatkiem.
- Mam nadzieję, że Kuba jakoś do nas dotrze - wyszeptałam dziwnie zachrypniętym głosem, czując, jak mąż spogląda na mnie z uwagą. Czułam ciężar jego troskliwego spojrzenia na swoich barkach. Za wszelką cenę chciałabym mu jakoś pomóc, ale do głowy nie przychodził mi żaden sensowny pomysł. 
- Da radę - mruknął Piszczek, lekko muskając wargami mój lodowaty policzek. - Mam taką nadzieję. 
- Marta przyleci i pomoże mi w opiece nad dziewczynkami - powiedziałam piskliwym tonem, jakby wielką trudnością było dla mnie sklecenie kilku normalnych słów, które teraz kosztowało tak dużo wysiłku - a ty musisz go pilnować. Nie daj mu opaść na dno. 
- To nie będzie takie łatwe... 
- Musisz - załkałam, zaciskając smukłe palce na krańcach jego marynarki - ponieważ obiecałam to Agacie. Rozumiesz, do jasnej cholery?! 
Łzy rwącym strumieniem zaczęły spływać po mojej bladej skórze. Nie wiedziałam, jak się pozbieram, a co dopiero mam powiedzieć o naszym przyjacielu. Ile to już razy powtarzałam sobie to zdanie?
- Myślisz, że mi też nie jest ciężko? - zapytał zduszonym głosem, a ja zamglonym wzrokiem spojrzałam na jego twarz, która tak bardzo zmieniła się przez ostatnie kilka dni. W kącikach oczu przybyło mu kilkanaście zmarszczek, a mina była wyjątkowo strapiona. Zawsze podziwiałam ten optymizm, który sączył się z niego jak świeży sok z pomarańczy, nawet w obliczu największej klęski. Dodatkowo zaczęli przygotowania do nowego sezonu, więc dodatnia energia krążyła wokół mojego mężczyzny nałogowo. Uniosłam drżące dłonie ku górze, próbując nimi delikatnie objąć jego oblicze, aczkolwiek moje ramiona opadły niczym roztrzaskane w pół zapałki. Rozczapierzyłam blade palce na sukience, które wyglądały wyjątkowo upiornie na tle czarnego materiału. Pewnie moja twarz nie wyglądała lepiej, skoro sama skóra była godna pożałowania. Nie miałam głowy do tego, aby martwić się tak błahymi sprawami jak makijaż.
- Damy radę. Dla nich.

2 tygodnie później,  Kraków

Z głośnym trzaskiem zamknięta walizka upadła na drewnianą podłogę, rysując na niej długą, białą rysę. Przygryzłam wargę tak mocno, aż poczułam metaliczny smak krwi. Skrzywiłam się nieznacznie, miętosząc między palcami pogiętą fotografię. Przedstawiała ona małą dziewczynkę, która swoim rozmarzonym wzrokiem spoglądała na rodzicach, którzy trzymali swoje gładkie dłonie na jej ramionach. Pochylali wspólnie swoje głowy, jakby mieli ochotę właśnie ucałować swoją córeczkę. Przez moje plecy przeszedł dreszcz, kiedy na wierzchu swojej ręki zobaczyłam smugę szkarłatnej cieczy z rozciętych warg. Pieszczotliwym gestem odgarnęłam włosy na bok, oddychając głęboko. Odłożyłam zdjęcie na niebieską kapę łóżka, zasiadając na jego skraju. Z czarnej torebki wyjęłam białą buteleczkę pełną malutkich tabletek. Zazwyczaj wystarczała mi jedna, ale teraz musiałam brałam trzy. Nie popijałam ich. Czułam gorzką wędrówkę leków na moich języków, aby wkrótce bezwiednie rozgryźć je między zębami. Skazywałam się na czucie tego cierpkiego smaku, którego nienawidziłam. Chociaż w mniejszym stopniu chciałam czuć cierpienie moich bliskich. Samolot miałam za cztery godziny, ale nadal nie mogłam uwierzyć, że zgodziłam się na to wszystko. Propozycja dana przez moją ciocię była... absurdalna. Aczkolwiek, gdy podczas rozmowy z nią słyszałam krzyki dochodzące z sąsiednich pokoi, oglądałam stare rysunki na ścianach, spoglądałam na ponury widok czarnych drzew na zewnątrz, nie miałam wątpliwości, w jakiej skali mam mierzyć moją chęć wyrwania się z tego okropnego miejsca. Zapewni mi w końcu godziwą opiekę w zamian za małą pomoc przy pilnowaniu trzech małych dziewczynek. Zmarszczyłam brwi, nie mogąc sobie przypomnieć, jak mają na imię. Zawsze byłam pewna, że ma tylko jedno dziecko, Sarę. Mrucząc coś pod nosem dźwignęłam się w końcu na chybotliwe nogi, które z wielkim trudem utrzymywały mój ciężar. 
Ostrożnie wychyliłam nos zza drzwi, spoglądając uważnie na ciemny korytarz. Mocno zacisnęłam rękę na uchu walizki, jednocześnie biorąc głęboki wdech, by po chwili z sykiem wypuścić powietrze z płuc. Szłam przez niego na palcach, starając się zrobić jak najmniej hałasu przez moje trampki. Miały na sobie metalowe sprzączki, dodatkowo pomalowane czarnym lakierem. Ozdobiłam je tak podczas jednych zajęć plastycznych, podczas której nikt nie chciał pracować ze mną w parze. Nie byłam zbyt zdziwiona. Kto miałby ochotę spotykać się lub rozmawiać z rąbniętą dziewczyną? Miałam dwadzieścia lat, a jeszcze ani razu nie podjęłam samodzielnej decyzji, nie licząc tej dotyczącej wyjazdu. To dlatego byłam jednocześnie tak zdenerwowana i podekscytowana. Nie zauważyłam nikogo na recepcji, więc czym prędzej czmychnęłam się przez oszklone drzwi na zewnątrz. Na kalendarzu widniał już ostatni dzień września, ale jak na tą porę roku było wyjątkowo ciepło. Orzeźwiający podmuch powietrza uderzył w moją twarz, a ja po raz ostatni obejrzałam się na budynek, w którym spędziłam kilka najgorszych lat w moim życiu. Głośno przełknęłam ślinę, próbując uspokoić moje skołatane serce bijące zdecydowanie za szybko. Zaczęłam nucić pod nosem jakąś ledwo znaną piosenkę, leniwie stawiając kolejne kroki przed siebie, w swoją nową przyszłość. Mimo wszystko nie czułam obowiązku, aby pożegnać się z moimi opiekunami ani współlokatorami. Nigdy nie okazywali względnej sympatii, więc czemu miałabym odstąpić od swojej reguły i zrobić wyjątek? Ewa mówiła, że poradzę sobie z taką znajomością niemieckiego, jaką nauczyli mnie w tym technikum. Nie będzie tak źle. Zaraz po moim przylocie miałyśmy szukać pracy, która pomogłaby mi stanąć porządnie na nogi. Ustatkować się... Te dwa słowa brzmiały obco. Raz po raz czułam ich niezwykły smak na swoim języku, ale nie czułam obezwładniającego strachu, który towarzyszył mi od tamtego pamiętnego zdarzenia. Miałam wrażenie, jakby moja mniejsza część samej siebie wróciła na dobre miejsce.  
---------------------------------------------------------------------
Kiedy widzę datę dodanie ostatniej nadziei, mam ochotę zapaść się pod ziemię i nigdy nie wychodzić. Lipiec. Możecie mnie udusić, ale (!)  wtedy nie będzie miał kto co czytać dalej na tym blogu. Kolejne pomysły kiełkują w mojej głowie... więc raczej nie powinno być nudno. :) 



2 komentarze:

  1. Kolejny rozdział, którym mnie intrygujesz! :D Fakt, za ten lipiec powinnam Cię skrócić o głowę, ale się powstrzymam, bo w innym wypadku nie miałabym czego czytać. ;p No to teraz liczę na szybciej dodany rozdział. Buziaki ;**

    OdpowiedzUsuń
  2. Jesteś czarodziejką... A to, co wydobywa się spod Twoich paluszków to istna magia. ♥
    Jestem wzruszona zachowaniem Piszczków. Są doskonałym wzorcem prawdziwych przyjaciół. :) Ewa obiecała Agacie, że nie pozwoli Kubie upaść i z całych sił stara się wypełnić dane słowo. To jest piękne. Piękne jest także to, ze Łukasz ją wspiera. Że on również troszczy, a zarazem martwi się o swojego przyjaciela. Pokrzepiające jest także to, że małżonkowie nie są w tym wszystkim osamotnieni, że nawzajem siebie wspierają. ♥
    A postać Marty? Niesamowicie intrygująca. Jestem ciekawa, jak przestawisz ją w kolejnych nadziejach. :)
    Podsumowując, rozdział mistrzostwo świata! :D
    Bardzo proszę o informowanie. :)
    Buziaki! :*

    OdpowiedzUsuń